Bo sukces czyha po za strefą komfortu!

W wieku 30 lat chyba dojrzałem... a może zmądrzałem? Albo uświadomiłem sobie ile czasu marnowałem... ale to może wiązać się z pierwszym zdaniem tego posta.

Jeszcze pół roku temu uważałem, że ludzie, którzy twierdzą, iż pracują od rana do nocy naginają rzeczywistość. Bo jak tu nie walnąć sobie popołudniowej drzemki, jak nie popaść w fotelowy (a może kanapiany) niebyt przy ulubionej muzyce czy serialu?! Znacie to? Wydawało mi się, że te 8 godzin pracy to jedyne na co mnie stać, a i to momentami było trudne. Więcej  nie da się pracować, a jak nie oddam się leniwym przyjemnościom to umrę z wycieńczenia i pracoholizmu.


Czy byłem leniem (tak, tak, czy BYŁEM) ? Wydaje mi się, że trochę... no przecież się nie przyznam. Ciągle mam w pamięci etap pisania pracy magisterskiej, który nota bene trwał rok - nie broniłem się z kumplami ze studiów, zeszło mi trochę dłużej. W każdym razie każde kolejne zdanie, każdy wykres czy grafikę okupiłem kilkudziesięcioma minutami wynajdywania ważniejszych czynności. I to takich, które przecież koniecznie muszę zrobić teraz! Jedną z tych śmiertelnie ważnych czynności była na przykład... gra w Globetrottera! Cóż w tamtym okresie osiągałem 12 poziom, a to już nie byle co! Całkowity połykacz czasu, fakt, że z walorem edukacyjnym, ale jednak. Lepiej tego nie próbujcie, nie sprawdzajcie co to takiego, bo przepadliście. No właśnie, uciekałem przed trudnymi zadaniami w byle pierdoły... Po pracy, ciężko się zebrać na wieczorny angielski, na siłownie, albo w odwiedziny do znajomych, bo przecież jesteśmy tak zmęczeni. I tak mija miesiąc za miesiącem, rok za rokiem. Nagle okazuje się, że język obcy stał się naprawdę obcy, dawną sprawność fizyczną zastąpiły płytkie, przerywane oddechy przy próbie wejścia na piętro, a przyjaciół to mamy tylko na "fuckbook-u".

Obecnie zbliża się czwarty miesiąc, około 120 dni, kiedy wstaję przed 6:00 i po ośmiu, dziesięciu czy dwunastu godzinach pracy bezpośrednio udaje się do "kolejnej". Czuję się zobowiązany do ostatecznego skończenia wykańczania mieszkania. Minęło tyle czasu, a pierwszy dead line był na ostatniego kwietnia. Mamy koniec lipca, a to ciągle trwa. Czasu na przyjemności jest niewiele, trzeba sobie odmówić. Właściwie pozostaje tylko ten bezpośrednio przed położeniem się do łóżka. Zaniedbuję blog i hobby. Ale cel jest jeden - mieć do czego się wprowadzić... w końcu. Pięć, sześć godzin snu musi wystarczyć. Trochę jak cyborg: wstaję, myję się, jadę do pracy, kończę pracę, jadę "na nowe", coś na szybko przekąszam, pracuję/remontuję, wracam "na stare", coś przekąszam, myję się i idę spać. Tak przez kolejne długie dni. Z jednej strony straszne (brzmi jak koszmar młodości), a z drugiej budujące: jednak potrafię!

A wiecie dlaczego piszę o tym wszystkim? Bo teraz, kiedy już naprawdę widać koniec "remontów", zastanawiam się co będę robił popołudniami. Powrót do starego sposobu spędzania czasu wydaje się być niemożliwy. Jak wykorzystam te godziny, przecież będę miał tyle wolnego! Na pewno nie będą to popołudnia bezczynne. Okazuje się, że można być na nogach tyle godzin i robić coś konstruktywnego. Wiem, że jednak można wykrzesać z siebie siły i pokonać marazm. Obrać cel i działać, nie dawać sobie chwili wytchnienia, zmęczenie przecież minie.

Czy jesteście w stanie sami sobie wystawić metryczkę? Czy naprawdę robicie wszystko co możecie by osiągnąć wymarzone cele? Czy jednak oddajecie się narzekaniu i wyszukiwaniu powodów, by wytłumaczyć przed samym sobą postój w miejscu? Działajcie! Rozwój, sukces i poznanie czyha tylko po za strefą komfortu, wyjdźcie po za nią. Realizujcie się, spełniajcie marzenia!

A ja mam nadzieję, że tym razem to nie tylko słomiany zapał...


P.S. No dobra, dla tych bardziej wstrzemięźliwych: Globetrotter.


Komentarze

Popularne posty