Marsylia, Les Calanques i Hoegaarden - Wit Blanche

Każda z czterech pór roku ma w sobie coś wspaniałego, każda wywołuje inne uczucia i umożliwia różne aktywności. Jednak zima jest u mnie tą "naj...", kocham gdy natura pokazuje swą surową twarz. Ideałem byłoby dwa metry śniegu w grudniu i przynajmniej dziesięciostopniowy mróz przez kolejne miesiące. Wiem, wiem... a koszty ogrzewania, a koszty utrzymania dróg, a zamarzający bezdomni?! Uhhh srać na to! Pamiętacie tą dziecięcą radość gdy spadał pierwszy śnieg i w końcu można było iść na sanki? A te wieczory gdy temperatura wciąż jest w okolicach zera stopni, a z nieba powoli, melancholijnie sypią się miliony grubych i mokrych płatków śniegu. Nigdzie się nie śpiesząc, jakby i tak znały swoje przeznaczenie. Patrzyliście kiedyś wprost w górę, skupiając się na jednym konkretnym, śledząc tor jego lotu, a  później na następnym i następnym? Uwielbiam zimę za piękno, za te puste szlaki w górach i swobodę poruszania się po nich, za mroźne powietrze w nozdrzach, za zaspy i lód, za muzykę, której można słuchać tylko tą porą roku, za połamane nogi i rozbite samochody także. A w końcu uwielbiam zimę za... wiosnę.

Bo jak bardzo by nie kochać zimy zawsze okazuję się, że wraz pierwszymi wiosennymi dniami wstępuję w nas nowa energia i pragniemy już tylko słońca i ciepła. Przynajmniej aż do kolejnej zimy!

Na przypomnienie tych słonecznych dni odkopałem "pradawną" reckę jakże klasycznego piwa.

W pierwszej połowie maja 2014 roku proces likwidacji firmy, w której pracowałem ostatnie 3 lata dobiegł końca. Jako jeden z ostatnich musiałem się pożegnać z dotychczasową pracą. W między czasie znajomi z Krakowa zaproponowali wspólny wyjazd wspinaczkowy do Francji w okolice Marsylii w słynne Les Calanques. Z jednej strony czułem, że teraz muszę oszczędzać kasę bo źródełko wyschło. Z drugiej jednak pomyślałem, że ten wyjazd mógłby być takim katharsis po firmie i ludziach, z którymi się zżyłem. Ta druga myśl na dobre zwyciężyła. Nie ukrywam, że był to chyba mój pierwszy wyjazd z plecakiem na plecach, w którego organizację nie włożyłem kompletnie nic. Nie zrobiłem zupełnie nic, spakowałem się, zobaczyłem gdzie konkretnie leży ta Marsylia i którym pociągiem dojechać z Tychów do Krakowa. Wybrano za mnie rejon, kupiono bilety lotnicze - tutaj podziękowania należą się Kamili i Kamilowi.

Z grubsza rzecz ujmując Marsylia okazała się paskudna i przerażająca, a "Kalanki" cudowne, pomimo tego, że przywitały nas deszczem. Pociągiem w środku nocy dostaliśmy się do Cassis, po dość długim marszu doszliśmy nad morze po to by rozłożyć karimaty na klifie, pod rozłożystą sosną. Deszcz zaczął padać już po 15 minutach, po kolejnych 10 nasz sosnowy dach zaczął przeciekać. Namiotu nie było jak rozbić, więc po prostu przykryliśmy się rozciągniętym. Tak czy inaczej nie ma nic przyjemniejszego niż mokry śpiwór puchowy, z góry padający deszcz, a z dołu woda cieknąca po skale. Później było już przyjemniej, czasem pole biwakowe, czasem noclegi na dziko.

Klif noclegowy

To gdzie idziemy?

A cóż to za strzelista pała?

Mrożące krew w żyłach prowadzenie... jak każde zresztą.
Are you Nomads?
Morze skał
Pokój z widokiem na wielkie zacięcie
W wbrew pozorom to jest właśnie to co jest najlepsze w podróżowaniu z dobytkiem na plecach. Nie wiesz gdzie spędzisz noc, często wyglądasz jak "rumun" pod płotem, czasem jesteś głodny, przeważnie brudny, ale szczęśliwy i wolny. I to uczucie nazwałbym kwintesencją szczęścia i spełnienia. Ta niezależność i beztroska. Nie ważne co będziesz robił wieczorem, gdzie obudzisz się rano. Po prostu jesteś!

Podczas każdej wizyty w sklepie bacznie przyglądałem się wyborowi piwa. Musze stwierdzić, że nawet w małomiasteczkowych marketach jakiś był. Zawsze były belgijskie klasyki na przykład. W hipermarkecie w Marsylii za to już cała ściana piwa, z Brew Dogiem na czele. Pierwszym wyborem na orzeźwienie po wspinaczce czy wycieczce był  Hoegaarden - Wit Blanche. Czyli klasyczny witbier obecnie łatwo dostępny w większości hipermarketów w Polsce.


Hoegaarden - Wit Blanche

Mówi się, że to właśnie w Hoegaarden przywrócono ten zapomniany styl piwa. Zostało uwarzone z kolendrą i skórką pomarańczy. Piwo ma 4,9% alkoholu.  



Aromat zdominowany jest gumą balonową i kolendrą. W tle mocno zaznaczone są jednak ostre przyprawy, głównie kojarzą się z pieprzem.
Piwo jest mocno wysycone co podnosi wrażenie orzeźwienia. Pierwsze skrzypce grają zboża (jasny chleb pszenny) i ponownie guma balonowa, następnie pojawiają się przyprawy z niską, ale lekko ostrą goryczką. Finisz jest cierpki, a w ustach pozostawia posmak kolendry.

Hoegaarden jest klasyką, jednak klasyka ta przegrywa ze współczesnymi interpretacjami witbiera. Piwo samo w sobie nie jest złe, jednak mało intensywne, a na dłuższą metę staje się po prostu mdłe. Nie przynosi tej świeżości i orzeźwienia jak na przykład genialny Witbier z Browaru Kormoran. Klasykę znać trzeba, ale powtarzać wolę innych przedstawicieli stylu.

Co dwa Hoegardeny to nie jeden:


Ale, że nie samym piwem człowiek żyje...





Komentarze

Popularne posty